Mieliśmy tym razem wybrać zupełnie inny kierunek, zimny i deszczowy, ale nasze sierpniowe plany lekko się skomplikowały i jak to zwykle my – dość spontanicznie zdecydowaliśmy się na drastyczną zmianę destynacji docelowej. Padło na Mauritius, ale ponieważ lot Dubaj – Mauritius wypadał o beznadziejnej porze w środku nocy, zdecydowaliśmy się dodać do naszej przygody także Seszele, a dopiero z nich przemieścić się dalej. Nie wiedzieliśmy wtedy, że ten plan okaże się rewelacyjny – jak zwykle zapraszam do lektury!

Ponieważ Seszele opisywałam już wcześniej od razu podrzucam Wam o nich rozbudowany wpis do przeczytania później – kliknijcie TUTAJ. Ponieważ odwiedziliśmy Seszele ponownie po zaledwie półrocznej przerwie, tym razem zdecydowaliśmy się na 100% odpoczynek, bez zwiedzania. Wybraliśmy wyspę Silhouette oddaloną od lotniska w Mahe zaledwie 15 minut lotu helikopterem i tym razem bez zastanowienia zdecydowaliśmy się na tego typu transfer w obie strony. Do wyspy można dopłynąć również statkiem, ale kursuje on tylko 2 razy dziennie, a czekanie z dziećmi nie wydawało nam się dobrym pomysłem. Wyspa jest praktycznie w całości parkiem narodowym, a w wydzielonej części zbudowany został jedyny tam hotel Hilton Seychelles Labriz Resort & Spa. Okazał się on rewelacyjnym wyborem, a coś co szczególnie nam się spodobało to plaża i łagodne zejście do morza oraz rewelacyjne uczucie – otaczała nas tylko natura, wszędzie wokół. Na wyspie znajdowali się jedynie goście hotelowi oraz obsługa hotelu, która mieszka w malutkiej wiosce (ok 30 domów) zaraz obok. Na wyspie były szlaki trekingowe, więc oprócz odpoczynku można także trochę poodkrywać. Temperatura oscylowała między 27-30 stopni w ciągu dnia. Spędziliśmy tam 5 cudownych dni i była to idealna długość pobytu pozwalająca na odpoczynek bez nudy, przetestowanie wszystkich oferowanych gościom restauracji i zwiedzenie interesujących nas zakątków. Generalnie, te kilka dni tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że Seszele pokochaliśmy i chętnie będziemy tam wracać raz na jakiś czas.

Na wszystkich czterech zdjęciach urocze Silhouette na Seszelach

Celem naszej podróży był jednak Mauritius i to jego byliśmy najbardziej ciekawi. Lot na Mauritius z Seszeli zajmuje ok 2,5 godziny. Obyło się bez niespodzianek, więc w dość krótkim czasie znaleźliśmy się w nowym dla nas miejscu. Już podczas lądowania można było zauważyć gigantyczną różnicę pomiędzy tymi dwoma krajami. Mauritius wyglądał na wielki w porównaniu do małych rozsypanych po wodzie wysp na Seszelach. Był również o wiele bardziej płaski i pełen pól uprawnych, chociaż na horyzoncie widać było góry. Powitał nas deszcz i 24 stopnie. Jazda do hotelu taksówką zajęła nam prawie 1,5 godziny. Mieliśmy nadzieję, że mimo długiego transferu okaże się ten wysiłek opłacalny.

Nie do końca jednak tak było. Już na wstępie mogę się przyznać do winy i udzielić Wam rady. Na nasz 11-dniowy pobyt na Mauritiusie zarezerwowaliśmy dwa hotele. Sprawdzając ich lokalizację na mapie Google przy rezerwacji musiało nam się coś poprzestawiać, bo nie spodziewaliśmy się, że będą one… tuż obok siebie! A dla sprostowania było pomiędzy nimi dokładnie 10 minut jazdy autem. No cóż, utknęliśmy po jednej, jak się okazało niezbyt fascynującej stronie wyspy. Nie chcieliśmy by nas to zraziło, a dla chcącego podobno nic trudnego, wypożyczyliśmy więc samochód, by bezproblemowo dotrzeć do wszystkich atrakcji.

Większość Mauritiusa zajmują pola uprawne, więc po drodze czekały nas takie widoki. Uprawia się tu głównie trzcinę cukrową. Cukier w różnych kolorach będzie na pewno jedną z fajniejszych pamiątek z tej wyspy 🙂

Pogoda mimo pierwszego deszczowego dnia nam się udała – temperatura oscylowała między 24-26 stopni, ale bardzo mocno wiało. Deszcz zaskoczył nas jeszcze ze dwa razy, ale nie był uciążliwy w trakcie pobytu. Hotele które wybraliśmy – One&Only i Constance Prince Mauritz okazały się super. Na pewno bardziej zauroczył nas ten drugi, ze względu na jego położenie w nieznanym nam dotąd krajobrazie zatoki z namorzynami. Było w nich mnóstwo atrakcji dla dzieci i zważając na długość naszego pobytu na Mauritiusie, właśnie pod kątem ilości oferowanych atrakcji dla dzieci wybraliśmy te hotele. Plaża i wybrzeże w tej części wyspy mimo wysiłków hotelu było nieporównywalnie mniej okazałe niż każde widziane do tej pory na Seszelach. Plaża była krótka, woda wszędzie pełna glonów, rafa koralowa oddalona ok 1km od brzegu, fale więc rozbijają się o nią malowniczo na horyzoncie. W części hotelowej piasek był dosypany, by wydłużyć plażę, a glony regularnie zbierane, jednak po wyjściu poza hotel chodziliśmy po stertach śmierdzących alg. To co było dla mnie uderzające na Mauritiusie i przez co paradoksalnie poczułam się nieswojo to ochrona chodząca cały czas wzdłuż plaży. Oczywiście to super, że hotel dba o bezpieczeństwo gości, ale niestety wynika to z tego, że WSZYSTKIE plaże na Mauritiusie, nawet te hotelowe są publiczne. Hotel więc nie może zakazać na nie wchodzić, może jedynie rościć sobie prawo do nie wchodzenia na teren trawnika. Konsekwencją tego są chodzący cały czas plażą handlarze niosący chusty, ubrania, okulary, bransoletki itd, nawet na terenie niby-hotelowej plaży. Jest to zdecydowanie mało przyjemne. Zejście do wody było dość łagodne, ale różnica między przejrzystą wodą na Seszelach a dość brudną na Mauritiusie spowodowała, że kąpiel w oceanie nas aż tak bardzo nie kusiła.

Plaża hotelowa One&Only na Mauritiusie
Plaża poza hotelem na Mauritiusie
Spacer wsród laguny z namorzynami w Constance Prince Mauritz na Mauritiusie

Ponieważ mieliśmy możliwość zostawienia dzieci pod opieką naszych niani zdecydowaliśmy się na dokładne zwiedzenie wyspy. W planach mieliśmy uprzednio znalezione atrakcje:

  • Dzień 1: podróż do Port Louis, spacer po stolicy oraz zwiedzenie Natural History Museum (gdzie jest wystawa poświęcona wymarłemu już niestety ptakowi Dodo. Po drodze chcieliśmy też zwiedzić osławiony Sir Seewoosagur Ramgoolam Botanical Garden zwane też jako Ogród Botaniczny Pamplemousses – najstarszy ogród botaniczny na półkuli południowej. Myśleliśmy też aby zobaczyć Bain Boeuf Public Beach – plażę na północy z niezłymi recenzjami.
  • Dzień 2: podróż w okolice Le Morne, zwiedzanie parku narodowego Black River Gorges, podziwianie wodospadu Chamarel, Ziemi 7 kolorów, Ebony Forest, ewentualnie dorzucenie do tego Alexandra Falls.
  • Pozostałe atrakcje, które nie wiedzieliśmy jak połączyć ze sobą to: Rochester Falls, Blue Bay Beach, Cascade Eau Bleu oraz Grand Bassin (to ostatnie miejsce święte wyznawców hinduizmu, położone nad jeziorem).

Podzieliłam się z Wami tą listą, bo może kogoś ona zainspiruje lub okaże się przydatna podczas szukania zakwaterowania. Dla nas wszystkie atrakcje okazały się bardzo odległe. Z naszego hotelu musieliśmy przejechać dokładnie całą wyspę na wskroś by do nich dotrzeć. Na Mauritiusie są autostrady, którymi jedzie się łatwo i szybko, ale przeważają drogi jednopasmowe. Łatwo na nich utknąć za autobusem dymiącym czarnym dymem i wlokącym się z prędkością żółwia. Na wyspie tworzą się ogromne korki, szczególnie popołudniami. Okropnie nas to zniechęciło do podróży i po dwóch całodniowych wycieczkach i staniu w gigantycznych korkach (kiedy to jazda miała zająć nam 1,5 godziny, a zajęła 3,5) zdecydowaliśmy, że nam to wystarczy.

Migawki z jazdy po Mauritiusie

Dzień pierwszy zwiedzania. Pierwszym naszym celem był Port Louis. W tym dniu akurat pogoda miała być „w kratkę”, więc stwierdziliśmy, że to dobry czas na zwiedzanie stolicy. Najpierw chcieliśmy jednak odwiedzić wcześniej wspomniane ogrody botaniczne. Pechowo, dokładnie gdy do nich dojechaliśmy zaczęło padać, więc zostawiliśmy je na później. Stolica okazała się bardzo zatłoczona, mało przyjazna i dość brudna. Zaparkowaliśmy przy Natural History Muzeum i dość szybko udało nam się je zwiedzić, skupiając się najbardziej na wyczekiwanej historii ptaka Dodo. Następnie wzdłuż ulicy pełnej banków i jednocześnie żebraków ulicznych dotarliśmy na nadbrzeże. Tam znaleźliśmy kilka turystycznych ulic ze sklepami z pamiątkami, restauracjami, wyglądających na bardziej zadbane. Deszcz przeczekaliśmy jedząc lunch. Gdy dotarliśmy do auta, okazało się, że wszędzie utworzyły się gigantyczne korki, a wyjazd ze stolicy graniczył z cudem. Odpuściliśmy zwiedzanie ogrodów botanicznych ze względu na czas, który nam został i na to, że jedyną rozsądną drogą była jazda dokładnie w drugą stronę niż ta z której przyjechaliśmy. W tym dniu wróciliśmy prosto do hotelu z kilkoma pamiątkami ze stolicy i nadzieją na lepszy kolejny dzień. Podsumowując, wycieczkę do stolicy można sobie spokojnie odpuścić.

Część turystyczna w Port Louis
Oraz pogoda tego dnia w stolicy 😉
W Muzuem Historii Naturalnej

Drugiego dnia ruszyliśmy w strone Le Morne. Jako pierwszy cel wyznaczyliśmy Chamarel Seven Colored Earth Geopark – i jak się okazało wszystko jest ze sobą połączone. Zwiedzanie odbywa się „po amerykańsku” bo na teren parku wjeżdza się samochodem, po zaparkowaniu podchodzi się do punktu widokowego na wodospad Chamarel, następnie przejeżdza się dalej by po zaparkowaniu przejść się ścieżką przy Ziemi 7 kolorów. Z widokiem na tą atrakcję można zjeść luch w kawiarni oferującej wifi dla gości. Na pół żartem, pół serio miejsce to idealne dla instagramerów, by zaraz po zrobieniu fotki, szybko je opublikować. W naszym odczuciu – wszystko to zrobione jest bardzo komercyjnie, a miejsce to mimo że wyrzeźbione przez naturę wcale nie daje takiego odczucia. Następnie możecie pojechać dalej i zaparkować pod wejściem do Ebony Forest, gdzie rozpoczyna się szlak spacerowy (ponad 2-godzinny). Podczas spaceru można zobaczyć 2% pierwotnego lasu, który zachował się na wyspie. Zważając na mozolna poruszanie się po wyspie stwierdziliśmy, że zamiast wycieczki do Ebony Forest zdecydujemy się na przejazd na plażę przy Le Morne, by zobaczyć plażę po tej stronie wyspy. Woda tam była przejrzysta i o wiele bardziej zachęcająca niż po naszej stronie, ale zejście bardziej strome. Plaże hotelowe przy luksusowych resortach położonych u podnóża Le Morne były gigantyczne i czyściutkie, bardzo zachęcające, a ponieważ każdy może się nimi przespacerować i my z tej opcji skorzystaliśmy. Plaże poza hotelami były zwyczajne, wąskie, zatłoczone, mało zachęcające. Po spacerze wyruszyliśmy w drogę powrotną, w której utknęliśmy po raz kolejny w tak gigantycznych korkach, że zniechęciło nas to do jakichkolwiek innych podróży.

Wodospad Chamarel
Ziemia 7 kolorów
A tu gdzie parasole – wspomniana przeze mnie kawiarnia przy Ziemi 7 kolorów
Przepiękna plaża przy hotelu pod Le Morne

Nieopisane przeze mnie atrakcje pozostały zatem do odkrycia. Pewnie gdyby nie wizja czekających na nas z wytęsknieniem dzieci zdecydowalibyśmy się jeszcze coś pozwiedzać i kolejny raz zaryzykować stanie w korkach.

Gdybyśmy mieli drugi raz przylecieć na Mauritius zdecydowalibyśmy się na pewno na nocleg w innej części wyspy, na przykład właśnie pod Le Morne, by chociaż do części atrakcji mieć dość blisko. Ponieważ podróżując w nowe miejsce jesteśmy bardzo ciekawi oferowanych przez nie atrakcji i poznania lokalnej kultury pozostało nam duże uczucie niedosytu.

Niespodzianką, którą zrobił mi mąż na sam koniec był jednak widokowy lot helikopterem, dzięki któremu przelecieliśmy nad miejscami, w które nie dotarliśmy. Mauritius okazał się zdecydowanie najcudowniejszy i najbardziej spektakularny z lotu ptaka i zdecydowanie jest to coś, co pozostanie w naszej pamięci.

Widoki z lotu ptaka również na część z podwodnym wodospadem przy Le Morne

Czy zdecydujemy się powrócić na Mauritius? Może kiedyś. Na pewno nie uwiódł nas jednak tak bardzo jak Seszele 🙂 Czy warto przylecieć na Mauritius z Europy? Pewnie tak, ale lecąc w tak odległą podróż jeśli macie czas zastanówcie się nad połączeniem Seszeli i Mauritiusa, bo da się to zrobić, a mimo że te wyspy położone są relatywnie blisko, są zupełnie odmienne!